"Desperate Housewives" (8 sezonów na ekranie - o 3 sezony za długo)
Marta Wawrzyn: Nie "Lost", a właśnie "Desperate Housewives" zaraziło mnie serialami jakąś dekadę temu. W 1. sezonie "Desperatki" absolutnie uwielbiałam, byłam przekonana, że to najlepsza rzecz, jaką można oglądać. W drugim entuzjazm już trochę opadł, bo zauważyłam, że nowi sąsiedzi zostali wciśnięci trochę na siłę. Ale ponieważ w okolicach Bree pojawił się podstarzały agent Cooper, uznałam, że nie jest źle.
W międzyczasie na Wisteria Lane spadały coraz bardziej absurdalne katastrofy, ludzie pojawiali się i znikali, żenili i rozwodzili, dzieci rosły, rodziły się nowe, były momenty lepsze i słabsze. Ale przez większość czasu ten miks opery mydlanej z czarną komedią miał się na tyle dobrze, że nie narzekałam. Dopóki głównych bohaterek było pięć - Susan, Lynette, Gabrielle, Bree i Edie - wszystko jakoś działało, choćby dlatego, że one wszystkie były świetnie napisane. Zwłaszcza ta ostatnia...
Bez Edie "Desperatki" straciły dla mnie bardzo dużo - a na dodatek fabuła od 6. sezonu robiła się coraz bardziej i bardziej wydumana. Połowy zwrotów akcji z ostatnich sezonów zwyczajnie już nie pamiętam i raczej nigdy nie zdecyduję się odświeżyć pamięci. 8. sezon od początku do końca był mordęgą. I choć "Desperatki" z pewnością popchnęły popkulturę do przodu, pokazując, że typowo babski serial też może być inteligentny i wciągający, uważam, że najlepiej by było, gdyby zakończono je po pięciu sezonach.
A już na pewno nie wybaczę bezsensownej śmierci jednego z głównych bohaterów w ostatnich odcinkach. Tak się po prostu nie robi.