Śmierć to dopiero początek. Recenzujemy powrót "Skazanego na śmierć"
Nikodem Pankowiak
4 kwietnia 2017, 22:23
"Prison Break" (Fot. Fox)
Moda na serialowe powroty trwa w najlepsze. Kilka niezbyt udanych już za nami, a teraz jeszcze twórcy "Skazanego na śmierć" postanowili wskrzesić trupa. Dosłownie.
Moda na serialowe powroty trwa w najlepsze. Kilka niezbyt udanych już za nami, a teraz jeszcze twórcy "Skazanego na śmierć" postanowili wskrzesić trupa. Dosłownie.
Jest coś niewytłumaczalnego w fakcie, że naprawdę z utęsknieniem wypatrywałem powrotu "Skazanego na śmierć". Wiem, to zupełnie nieracjonalne, biorąc pod uwagę formę, w jakiej ten serial pożegnał się z widzami. I choć jeszcze kilka miesięcy temu byłem absolutnym przeciwnikiem tego powrotu, im bardziej zbliżała się jego premiera, tym bardziej byłem jej ciekawy. Okazało się, że jestem całkiem sentymentalnym człowiekiem i wspomnienia z czasów szkolnych, gdy "Skazany na śmierć" był moim ukochanym serialem, wygrały ze zdrowym rozsądkiem.
No bo przecież musimy pamiętać, że mówimy o serialu, którego główny bohater zginął, by teraz nagle zmartwychwstać. Czy twórcy poradzą sobie z karkołomnym zadaniem, jakim jest wyjście z twarzą takiej sytuacji? Ty również, drogi widzu, powinieneś zadać sobie pytanie, czy jesteś w stanie przejść do porządku dziennego nad faktem, że oto Michael Scofield, choć widzieliśmy jego śmierć (a przynajmniej widzieli ją ci, którzy jakimś cudem dotarli do końca serialu), powrócił nagle do świata żywych. Jeśli nie, lepiej od razu dajcie sobie spokój, nie ma sensu rozdrapywać starych ran. Jeśli jednak uważacie, że twórcom "Skazanego na śmierć" warto dać jeszcze jedną szansę, istnieje możliwość, że będziecie się całkiem nieźle bawić.
Ja sam jeszcze nie wiem, do której grupy się zaliczam. Z prostego powodu – amerykańscy recenzenci otrzymali do wglądu cztery premierowe odcinki, ja widziałem tylko dwa, z których… absolutnie nic nie wynika. To znaczy dzieje się, dzieje i to całkiem sporo, jednakże nie liczcie na to, że opowieść o powrocie Michaela z zaświatów zostanie Wam podana na tacy, o nie. Tak naprawdę nie wiemy jeszcze nic poza tym, że szykuje nam się historia poplątana niczym węzeł gordyjski. Pytanie, czy scenarzyści dadzą radę w kolejnych odcinkach zaserwować nam porządne wyjaśnienie, dlaczego Michael jednak żyje i w jaki sposób znalazł się w jemeńskim więzieniu. Póki co mnożą się pytania, a odpowiedzi brak. Choć nie bardzo potrafię, chcę wierzyć, że gdy już się pojawią, będą choć w części satysfakcjonujące – w końcu za powrót serialu odpowiada Paul T. Scheuring (on też napisał oba recenzowane odcinki) – człowiek, za którego rządów "Skazany na śmierć" prezentowało najwyższą formę. Im mniej angażował się on w produkcję, tym bardziej jej poziom spadał.
Żadnych odpowiedzi jeszcze nie ma, za to fabuła gna do przodu w tempie ekspresowym, czasem mam nawet wrażenie, że w aż zbyt ekspresowym. O tym, co się działo u każdego z bohaterów w tzw. międzyczasie dowiadujemy się zwykle z jednego dialogu. W ten sposób poznajemy historię Sucre, którego rola na początku sezonu jest marginalna, dowiadujemy się, jak wyglądała relacja Sary i Lincolna oraz co tam słychać u T-Baga. Właśnie, tu dochodzi do chyba największego absurdu (poza, rzecz jasna, powrotem Michaela) – jakim cudem ten szaleniec mógł zostać wypuszczony wcześniej na wolność? Przecież to chodzący przykład wszelkich dewiacji i chorób psychicznych. Należy jednak przypuszczać, że jego wyjście z więzienia nie jest dziełem przypadku i jest on tylko pionkiem w grze, o której jeszcze nic nie wie. Naprawdę dobrze i wiarygodnie wypada za to powrót C-Note'a, który póki co jest jedną z kluczowych postaci, co może być o tyle zaskakujące, że przecież tak naprawdę pożegnaliśmy go już w finale 2. sezonu, później wpadł już tylko na moment.
Największe pretensje do twórców mam o to, że tak po łebkach potraktowali Lincolna. Choć w pierwszym odcinku przewija się on na ekranie niemal cały czas, nie dowiadujemy się praktycznie nic o tym, jak minęły jego ostatnie lata. Wiemy jedynie, że nie udało mu się trzymać z daleko od kłopotów i ogólnie rzecz biorąc znalazł się w mrocznym miejscu, stąd jego nieobecność na ślubie Sary. Nic jednak o tym, jak wyglądają jego relacje z synem (ktoś w ogóle jeszcze pamięta o Lincolnie Juniorze?) lub z Sofią, z którą był w wyglądającym na szczęśliwy związku jeszcze kilka lat po śmierci Michaela. Co zatem stało się z nim w ciągu ostatnich kilku lat? Coś stać się musiało, bo Lincoln faktycznie nie wygląda najlepiej. Tym bardziej dziwię się, że informację o tym, że jego brat żyje, przyjął stosunkowo spokojnie. Rozumiem, że po tym, jak z zaświatów wrócił jego ojciec, matka i bratowa, uodpornił się na tego typu newsy.
Niedługo później, pokonując kilka przeszkód po drodze, Lincoln i C-Note trafiają do Sany – owładniętej wojną domową stolicy Jemenu. Na chwilę w pierwszym odcinku pojawia się także Sucre, który aż pali się, aby wyjechać razem z nimi. Czy ten gość już nie pamięta, że ma córkę? Kolejny raz byłby w stanie ryzykować życie dla swojego przyjaciela, nie myśląc przy tym o rodzinie?
Za jemeńską scenerię twórcom należy się spora pochwała – miasto znajdujące się na skraju upadku zostało naprawdę dobrze odwzorowane. Widać, że nie zmarnowano potencjału marokańskich plenerów i wyciśnięto z nich jak najwięcej. Zapewne dalej będą one odgrywały bardzo ważną rolę, bo, jak wspominali sami twórcy, ucieczka z więzienia to dopiero początek, trzeba jeszcze uciec z kraju. Niestety niezbyt wiele można z kolei powiedzieć o samym więzieniu, w którym znajduje się Michael – ot, jest dość egzotycznie, choć wszyscy wyjątkowo sprawnie mówią po angielsku, ale nic poza tym. Jest to dość duże rozczarowanie, bo przecież atmosfera w takim miejscu – zatłoczonym i pełnym najgorszych przestępców, nierzadko powiązanych z terrorystami – powinna być gęsta niczym krakowski smog. Mój zawód w tej kwestii porównałbym do 3. sezonu, gdy Sona okazała się nie być tak straszna, jak początkowo sądzono.
Wspomniałem już o moim sentymencie do serialu, dlatego bardzo ucieszył mnie powrót niemal wszystkich żyjących bohaterów. Niestety, przez kilka lat zdążyłem zapomnieć, że niosą oni na swoich plecach spory ciężar – grający ich aktorzy są w większości bardzo mierni. Główny bohater to wciąż stary dobry Michael – człowiek potrafiący przekazać wszystkie emocje za pomocą jednego wyrazu twarzy. No i nie zapominajmy jeszcze, że Wentworth Miller do perfekcji opanował także mówienie szeptem, którego mamy tutaj absurdalne wręcz ilości. Lincoln wciąż ma spojrzenie tępego mięśniaka i niestety taka jest także gra Dominica Purcella, a przecież ten gość już dawno powinien być kłębkiem nerwów. Nie możesz być normalny, jeśli w ciągu kilku lat dowiadujesz się o zmartwychwstaniu swojego ojca, bratowej, matki i brata. No nie da się i tyle.
Z kolei Sarah Wayne Callies okazuje się być irytująca aktorką tak po prostu, nawet jeśli nie jest akurat Lori z "The Walking Dead". Na tym tle całkiem pozytywnie wypada Rockmond Dunbar jako C-Note oraz oczywiście Robert Knepper. Facet wciąga nosem pozostałych członków obsady, nawet jeśli czasem balansuje na granicy karykatury. O nowych bohaterach, na czele z Markiem Feuersteinem w roli nowego męża Sary, nawet nie warto wspominać. Po prostu są.
Oczywiście "Skazany na śmierć" nie byłby sobą, gdyby nie zaserwowano nam kilku nielogicznych rozwiązań, które dość mocno biją po oczach. Zacznijmy od wspomnianego już wcześniej T-Baga, bo na jego przykładzie doskonale widać, że Paul T. Scheuring chyba zwyczajnie postanowił zapomnieć o wszystkim, co wydarzyło się po 1. sezonie oryginalnej serii. Jak wspomniałem, absurdalny jest sam fakt, że ten facet wyszedł z więzienia, ale on na dodatek mówi, że przez siedem lat był modelowym więźniem, człowiekiem bez skazy. Jest to absolutna nieprawda, w końcu po zakończeniu "Skazanego na śmierć" ten bohater pojawiła się jeszcze w "Breakout Kings", gdzie… uciekł z więziennego konwoju. Wygląda na to, że Scheuring postanowił potraktować to wydarzenie, dziejące się poza serialem, jako niebyłe, ale moim zdaniem jest to zachowanie mało poważne. Jeśli decydujesz się na powrót, robisz to z całym bagażem, a nie rezygnujesz z rzeczy, które ci akurat nie pasują do zaplanowanej fabuły.
To samo tyczy się Sary – przecież była ona zbiegiem, więc jakim cudem teraz mieszka w ładnym domku na przedmieściach, nie niepokojona przez nikogo? Czyżby istniała jakaś magiczna karta "Wychodzisz wolny z więzienia", która pozwala jej teraz toczyć normalne życie? Być może przypadek jej, jak i T-Baga, ma jakiś związek z kolejną tajemniczą organizacją, która jawi nam się na horyzoncie, ale nie chciałbym, aby każdą fabularną dziurę można było wytłumaczyć grupą mocarnych ludzi, którzy gdzieś na górze pociągają za sznurki. Przerabialiśmy to już z Firmą i wiemy, jak się skończyło.
Z racji tego, że mamy tylko dziewięć odcinków i fabuła gna na złamanie karku, pojawia się też kilka uproszczeń. Gdy tylko do Lincolna zaczyna docierać, że jego brat może jednak żyć, do akcji wkraczają tajemniczy agenci, chcący się pozbyć jego oraz Sary. Widać, że mogą oni wiele, ale z jakiegoś powodu zabójstwo jednego mięśniaka oraz byłej pielęgniarki przerasta ich możliwości. Choć chwaliłem sposób, w jaki ukazano stolicę Jemenu, to jednak flota samolotów Fly Emirates stojących na lotnisku w tym niemal upadłym mieście wygląda co najmniej absurdalnie. Rozumiem, odcinek sam się nie sfinansuje, ale jak już chcemy robić reklamę, róbmy ją z głową. Najbardziej jednak irytują pozostawiane przez Michaela wskazówki. Okej, wszystkie są podawane szyfrem, nie wprost, z obawy przed tym, że ktoś mógłby je przechwycić, ale skoro już próbuje się nam wmówić, że są tak bardzo skomplikowane, dlaczego bohaterowie potrafią rozpracować je w kilkanaście minut? Michael, na twoim miejscu pomyślałbym jednak nad czymś o wyższym stopniu trudności, bo jeśli z twoimi zagadkami potrafi poradzić sobie nawet Lincoln, to znaczy, że nie są one szczególnie wymagające.
Mam wrażenie, że trudno tę serię jednoznacznie ocenić po dwóch odcinkach. Owszem, były one całkiem niezłe, ale wciąż większe jest prawdopodobieństwo, że serial szybko skręci w rejony pełne absurdalnych rozwiązań fabularnych. Zagadkę powrotu Michaela Scofielda do żywych będzie trzeba w końcu rozwiązać i naprawdę ciężko będzie scenarzystom zignorować fakt, że przecież wszyscy widzieliśmy, jak przepuścił on przez siebie prąd i zginął, aby ratować Sarę. Jak wytłumaczyć to, że jednak udało mu się przeżyć? Naprawdę nie wiem i wątpię, aby scenarzystom udało się to zrobić w jakiś logiczny sposób. Rozumiem, że Scheuring najchętniej wymazałby wszystko, co nie jest 1. sezonem "Skazanego na śmierć", ja również, ale niestety, tak się nie da. Dzisiaj wystawiam szkolną tróję, z małym plusem podyktowanym sentymentami, co uznaję mimo wszystko za pozytywne zaskoczenie. Boję się jednak, że dalej może być już tylko gorzej i twórcom nie uda się uniknąć porażki. W końcu ostatnie udane zmartwychwstanie miało miejsce dwa tysiące lat temu.
Recenzja jest przedpremierowa. "Skazany na śmierć" powraca w USA już dziś w nocy, a w Polsce nowy sezon debiutuje 14 kwietnia o godz. 21:00 na Canal+.